Odchodzą, bo już nie mają sił, przebiegli swoje, choć nie wiemy, gdzie leżał koniec trasy (każdy ma trasę własną, choć pomagają biec dalej ustawione przez ludzi konkretne mety, punkty oczekiwania, które - to jest powszechne przekonanie - warto osiągnąć). Niektórzy usiłują spełnić więcej własnych i cudzych oczekiwań, przedłużyć trasę - jeszcze nieco dalej, jeszcze za jeden zakręt, jeśli nie własnego życia, to życia bliskich.
A jednak zaczynają odchodzić, już ich na trasie nie ma, jeszcze wędrują, ale już ścieżką tylko własną, tajemniczą, bezdrożem, samotni - choć czasem i my idziemy za nimi, odprowadzamy ich nie tracąc z oczu opuszczonej trasy, czasem niecierpliwi, czasem wraz z nimi zagubieni, tak jakby ich ostatni etap miał także być ostatnim naszym.
Odchodzą, choć próbują zostać. Nie rozumieją już, dokąd idziemy, choć usilnymi pytaniami starają się uczepić - jeszcze - naszych nadziei, walk, planów. Ale nie mogą zapamiętać udzielanych w pośpiechu odpowiedzi, uczą się ich jak obcego języka. A my nie chcemy tłumaczyć wciąż od nowa, domagamy się trwałych rezultatów naszych instrukcji. Nie możemy się pogodzić z faktem, że życie odchodzących już nie biegnie, jak nasze, ku celowi, lecz trwa, trwa kroplami trwania: chodzi o to, by nie było gorzkie, by ta chwila, już nie biegnąca ku następnej, była jasna, jasna swoją własną jasnością.
Podpatrzeć, co ją taką czyni. Uszanować to, zapewnić, ochronić. Nie zawsze to się uda, bo odchodzący oddalają się od nas, coraz trudniej dostrzec ich chwile otwarte ku nam, chwile do napełnienia. I czy stać nas na to, by poświęcić w ł a ś n i e i m tyle najcenniejszej uwagi, pozwolić, by pochłonęli owe szczątki naszego już i tak nadszarpniętego zasobu cierpliwości, skupienia, wolności.
Odchodzą, a jeszcze s ą i nie wiadomo, jak długo to będzie trwało. Może dziesiątki lat? To jest możliwe. Nic nie mogą nam obiecać, a dawanym obietnicom nie należy wierzyć. Teraz to nie zależy od nich, już nie. Nie powinni nazywać się odchodzącymi. To my o d c h o d z i m y; oni są od nas unoszeni. My wciąż jeszcze mamy grunt pod nogami, ich zabiera fala.
Możemy usiłować ich zatrzymać. Czasem się to nawet - podobno - udaje. Wracają na trasę, przynajmniej pozornie, niepewnie usiłują na nią wejść. Wyrywają się ku nam, odpowiadając na nasze wezwania i gesty. Oddalają się wolniej, stopniowo, drogą pełną nawrotów, ponownych rozstań, wysiłku, walki najpierw o fakty, potem o pozory.
Czy tak ich męczyć?
Jest zapewne inny sposób towarzyszenia. Coś z nas powinno odchodzić z nimi i już nie żądać powrotu. Wspomagać ich w odchodzeniu, aby czuli wokół siebie nasze ramiona, a nie bezosobową falę. Nieść ich, zwiedzając miejsca, gdzie wchodzą, osłaniać, spowijać przeciw niewyrażalnym lękom.
Nasze życie musi być na tyle silne, byśmy mogli ich udźwignąć, wspierać niepewne kroki coraz słabszych, aż cali spoczną na nas.
Odchodzą, ale są. Są tam, w miejscach nieoznaczonych, sobie także nieznanych. Nie chcą być skreśleni.
Póki jeszcze mogą porozumiewać się z nami, usiłują przekazać nam swój lęk, że odejście stanie się ostatecznym w chwili, gdy my przestaniemy ich szukać, wołać, trzymać za ręce. Nie chcą, by na końcu była samotność.
Czy może być oszczędzona im i nam? Pragniemy Sakramentu, który wprost z naszych rąk oddałby ich Bogu.Oby to się stało niemal nagle. Lecz niech wypracuję swoją gotowość na tę chwilę, by ją wchłonąć, gdy będzie dana, całą, bez etapów. Dobra śmierć wydaje się być cząstką tego, co będzie przydane, jeśli szczerze szukamy najpierw Królestwa.
Lękać się własnej niedorosłości, jawnej i ukrytej, którą ta chwila wydobędzie ze mnie. I przyjąć ją - mnie także potrzebne będą cudze ręce, by mnie złożyły w ręce Boga.
Fragment książki pt. "Sens choroby. Sens śmierci. Sens życia" pod redakcją Haliny Bortnowskiej, Społeczny Instytut Wydawniczy ZNAK, Kraków 1982.
Redakcja Chinmed składa tą drogą serdeczne podziękowanie Wydawnictwu ZNAK za wyrażenie zgody na zamieszczenie powyższego tekstu.